Pewnie jedna lub dwie osoby zastanawiały się skąd tytuł ostatniego posta. Otóż spieszę z wyjaśnieniem. Kiedy pracuję na komputerze (a robię to prawie bez przerwy i to codziennie) wielokrotnie zdarzyło mi się zapomnieć o herbacie albo kawie i po dłuższym czasie sięgałam po zimny kubek.
Tym razem to nie ja. To pewna Youtuberka setny raz w kolejnym vlogu powiedziała, że musi wylać kawę, bo jest już zimna i zrobić sobie nową. Zdałam sobie wtedy sprawę, że są ludzie którzy wylewają zimną kawę/herbatę i robią sobie nową; a są tacy (jak ja), którzy dopijają z zasady. I to niespecjalnie mądrej. Przecież co to za ogromna oszczędność dopić zimne, zamiast zaparzyć nowe?
Niewielka.
Natomiast kwestia sporych rozmiarów. Przecież ja tak robię z wieloma rzeczami. Jestem sama sobie katem. O ile lepszy humor bym miewała, gdybym mogła sobie od czasu do czasu po prostu odpuścić, nie krytykować i nie oceniać samej siebie. Poluzować majty… xD
Powinnam.
Ale czy tak zacznę robić? Długa droga, powiem Wam. Dzisiaj miałam dzień, zupełnie jakby nic do mnie jednak nie dotarło. Padam na twarz, jestem zła na siebie z tego powodu, karzę się rozpaczliwymi próbami wytężonej pracy z której nic nie przychodzi; wszystko co robię przypomina próby opanowania jakiegoś lęku. Czy ja mam lęki?
Nie wiem. To coś czego jakoś nigdy wcześniej nie doznałam. Albo przynajmniej nie rozpoznałam. Ogromny wstręt wstrzymuje moje pace od kontynuowania prac. Wszystko brzmi dobrze, tylko nie maksymalizacja tego pliku. Udało mi się zrobić szereg bzdur i głupot, byle nie kliknąć. Byle nie robić właśnie tego co trzeba. Jakby coś we mnie się buntowało i fizycznie mnie powstrzymywało. W dodatku ta okropna nerwowość, trudność w zebraniu myśli. Akurat teraz kiedy naprawdę potrzebuję doprowadzić pewne rzeczy do końca. W końcu nadchodzi sesja.
Mam ochotę płakać. Psycholożka, do której chodzę od kilku tygodni nie rozumie z czym do niej przyszłam. Nie z pracoholizmem. Nie sądzę, żebym mogła na to cierpieć. Przecież nie przepadam za pracowaniem… jak chyba większość. W tej kwestii jestem najzupełniej normalna. Nie poszłam też do niej, bo średnio radzę sobie z faktem, że mój chłopak się jeszcze nie oświadczył a zegar tyka. NIE. Przyszłam do niej, bo coś przeszkadza mi w funkcjonowaniu. Niewidzialne pole siłowe, które wyrasta między mną a rzeczą, którą powinnam robić. Kiedy zamiast stukać pracę semestralną spędzam pół dnia na YT (wbrew wszelkiej logice), to chyba coś jest niezupełnie tak…
Ale ona ciągle tylko: „Przemęczasz się”. – Niespodzianka, do ku*wy nędzy! Studiuję pie*doloną architekturę! Na tym kierunku mają czas odpoczywać tylko patentowani oszuści, którzy zgniją w piekle. „Za dużo od siebie wymagasz” – No, może nie? Może nie, skoro innym idzie łatwiej niż mnie. To ja zawsze muszę przebyć dodatkowe kilometry. To zawsze ja musiałam pracować więcej niż inni. „Czemu pani tak uważa? Czy uważa pani siebie za gorszą? A czy myśli pani, że ci ludzie sami to wszystko robią?” – No, jeśli nie, do ku*wy nędzy, to będą robili przez resztę wieczności w piekle. Przez takich jak oni prowadzący podwyższają poprzeczkę. Jeśli studenci mają za dobre stopnie, to znaczy, że poziom za niski. Co za pacany… Niech się smażą.
Oczywiście względem pani psycholog byłam dyplomatyczna i miła. Usiłowałam wytłumaczyć, a ona swoje. „Ja widzę, że pani nakłada za dużo na siebie. Jest pani człowiekiem, a nie maszyną”. – Do jasnej chole*y…. To ta pie*dolona uczelnia nakłada. Przez tych je*anych oszustów z apartamentami w podziemiu.
Nic takiego nie powiedziałam. No może dyplomatycznie. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. W tym tygodniu też idę… Tylko nie wiem po co.