Obudziłam się przerażona, ale nie krzyczałam. Oczy szeroko otwarte, utkwione w suficie. To serce, które usiłuje wyrwać się z klatki piersiowej za pomocą przyspieszonego bicia. Bez szans. I te płytkie oddechy powodujące przymus brania kolejnych, rozpaczliwych haustów powietrza.
Podobno to właśnie jest terror nocnego paraliżu. Istnieje nawet jakiś bardziej naukowy termin powiązany z wielkością migdałków. Nocny paraliż polega głównie na tym, że tracimy chwilowo władzę nad mięśniami i płucami. Jest to częściowo spowodowane wyjątkowo aktywną fazą REM i stanami przytomności podczas snu. Składa się to na uczucie duszenia się i zalegania czegoś na naszej klatce piersiowej. Podobno w różnych kulturach wyobrażano sobie różne demony, które na niej siadały.
Ze mną było inaczej.
Przeważnie śniła mi się kanciasta postać z twarzą potwora. Może Minotaur? Jawiła mi się jako samo zło i zło w istocie. Bywałam przerażona jak mało kiedy. W taki sposób, który każe człowiekowi bezwiednie podnieść się na łokciach i czołgać do tyłu pod ścianę. Wciskając się w przestrzeń styku między nią a podłogą. Jakby miało to pomóc w ucieczce przed złą marą. Kiedy okazywało się oczywiste, że nie mogę się poruszyć ani o milimetr, zaczynałam wzrokiem szukać zegara. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeśli go znajdziesz i zdasz sobie sprawę, że nie chodzi, to się obudzisz. Niestety to przeważnie zmienia tylko scenerię snu. Nagle wydaje mi się, że naprawdę się obudziłam; tylko, że potwór wcale nie zniknął. To takie wredne zjawisko obudzenia się do kolejnego snu. Jak większa laleczka snu-matrioszki. I następna, i następna. Żeby obudzić się naprawdę, muszę zacząć się modlić. Przeważnie idzie mi to jak po grudzie.
Zawsze coś przeszkadza.
A to nie mogę przypomnieć sobie słów modlitwy (zwłaszcza tej maryjnej), a to nie mogę się wcale skupić na znaczeniu słów. Normalnie jakby ktoś bardzo nie chciał, żeby mi wyszło. Prawdopodobnie po prostu mojemu mózgowi chwilowo brakuje powietrza, do którego ma akurat ograniczony dostęp. Ale we śnie się o tym nie myśli. Zwłaszcza, kiedy ma się wrażenie bezpośredniego niebezpieczeństwa.
Tym razem śniło mi się coś innego.
W pewnym sensie mojego, ale nie-mojego. Mianowicie był to sen fabularny. Nic dziwnego – takie zdarzają mi się bardzo często. Tylko, że… Tylko, że raczej nie wyglądają jak rasowo nakręcony film z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Pokolorowany lekko, jak ‘Jak Rozpętałem Drugą Wojnę Światową’.
Najpierw pojawiły się ‘cytowane’ w wielu filmach „krajobrazy typowe”, czyli krótkie przedstawienie lokalizacji fabuły. Były opatrzone radosną muzyką festynowo-defiladową typową dla wszystkich tych nieważnych uroczystości w zapomnianych przez Boga miejscowościach w ‘Nowym Świecie’. Amerykańska uliczka z przytulonymi do siebie domami, z witrynami sklepowymi na poziomie podwyższonego parteru. Do każdej z nich prowadzi kilka stopni. Większość jest z cegły, część otynkowana. Rozwieszone są plakaty i szyldy, które wyglądają na ręczną robotę – przedwojenną. Przedwojenne są też ujęcia ze skaczącym obrazem i skazami na filmie bądź obiektywie. Kilka niestabilnych scen obrazujących życie na tej uliczce w małym miasteczku, który mimo tego, że leży w Alpach, to wygląda jak amerykańskie. I tu właśnie rozpoczyna swoją opowieść lektor. Mówi po angielsku z Amerykańskim akcentem. Z charakterystyczną dykcją aktora ze starego filmu i pasującym do ścieżki dźwiękowej entuzjazmem płynącym prosto z przepony. O zwykłym, miasteczku jak ich pełno, o jego klimacie. Opowiada o niektórych sklepach podczas drgających zbliżeń kamery na ich witryny i szyldy. Dodaje różne pikantne szczegóły rodem z małomiasteczkowych plotek nadając ujęciom bardziej osobistego i niepowtarzalnego charakteru.
Wraz z ostatnimi zdjęciami części ulicy poszerzonej o mały ryneczek, zaczyna przechodzić do tematu historii. Akcent zmienia mu się na brytyjski, a ja rozumiem go jakby mówił po polsku. Zaczyna opowiadać o pewnym złym człowieku, który mieszkał właśnie w okolicy tego miasteczka, trochę wyżej w górach. Przy ulicy, która pięła się w kierunku ośnieżonych szczytów. Czyste domy, ulica wytyczona od linijki, gładki asfalt, gładkie drewno, nieskazitelne tynki i pasujące dachy dwuspadowe. Małe okna z drewnianymi ramami, brak okien na parterze, niewielkie drzwi z owalnymi szybkami zasłoniętymi koronkową zasłonką. I już wiadomo, że za jednymi z tych drzwi mieszkał właśnie ten człowiek. Dowiaduję się od lektora, że miał tylko siostrę, która bardzo cierpiała przez jego inność i w końcu przez popełnioną przez niego zbrodnię. Człowiek ten nie ma skrupułów, sumienia ani ludzkich uczuć. Jest socjopatą najwyższej próby, najczystszej postaci. Ma wygląd tego niskiego aktora, który zawsze gra zapracowanego przedstawiciela klasy średniej. A przynajmniej tak się wydaje. Kiedy go sobie wyobrażam, nosi brązowy, stary garnitur z łatami na łokciach, za dużą marynarką i z luźnymi spodniami. Jest lekko zgarbiony, a w lewej ręce zawsze trzyma czarny, oldschoolowy neseser. Walizkę skórzaną z klikającymi przy zamykaniu sprzączkami.
Tak. Wallace Shawn. Dokładnie. Nic dziwnego, że w 2003 obsadzono go w roli ducha-lokaja w ‘Nawiedzonym Dworze’
Po krótkim ujęciu jego siostry (Fiona Shaw – ! – ciotki Petunii z ‘Harrego Pottera’) zmywającej naczynia, nieświadomej ‘naszej’ – widzów, obecności ani niczego co ją wkrótce spotka; przenosimy się do jakiejś opuszczonej fabryki. Wiem tylko, że za kamerą prawdopodobnie stoją jakieś ogromne maszyny. Na zdjęciach widać jednak tylko fragment pomalowanej szarą farbą podłogi i miętowej ściany. Na jej tle stoi właśnie ów socjopata. Psychopata. Niepozorny, łysawy pan w średnim wieku z charakterystyczną facjatą. Narrator-lektor coś mówi, ale ja skupiam się na obserwacji tego człowieka i wyłapuję wszystkie elementy dźwiękowe miejsca. Od stukania w rurę kanalizacyjną po dźwięki gry na pile i pojedynczych odgłosów różnorakich, zepsutych instrumentów. Wszystko w dopasowanych momentach, idealnych dozach.
Wiem, że jest niebezpieczny i nie powinnam spuszczać go z oka. Co więcej – powinnam nauczyć się jego twarzy na pamięć, w razie gdybym kiedyś go spotkała. Mogłabym wtedy po prostu zniknąć mu z oczu, wyjść z tego pomieszczenia, niczym go nie sprowokować. Bo gdybym to zrobiła, mógłby najpierw skrzywdzić członków mojej rodziny, a mnie pozostawić na sam koniec. Z najbłahszego powodu, jak zakupienie tuż przed nim ostatniej paczki fajek konkretnej marki. Co jest bardzo dziwne, bo ja nie palę.
W każdym razie patrzę na niego i widzę, w miarę jak lektor o nim mówi, zwraca moją uwagę na różne fakty o tym człowieku. Zaczyna niektóre zdania od ‘Jak możemy zaobserwować osobnik ten ma…’ – w odniesieniu do cech wyglądu przekładających się na jego charakter lub kamuflaż. On sam w tym momencie porusza się, zmienia pozę, przestępuje z nogi na nogę. Odpowiednio do treści, uśmiecha się miło, pokazuje ‘poker face’ albo pozwala swojej psychopatycznej naturze przejąć całkowicie mimikę swojej twarzy. Czerpie przyjemność z pokazywania omawianych elementów i patrzy na mnie, jakby wiedział, że to właśnie ja znajduję się pośród widowni. Obraz niestabilności psychicznej, obsesyjnej natury, obietnicy bezwzględnego acz metodycznego okrucieństwa względem swoich potencjalnych ofiar. Oświetlenie zmienia się z ujęcia na ujęcie. Czasami jest zbyt mocne, czasami szwankuje. Niekiedy podkreśla pewne szczegóły, a innym razem kompletnie zawodzi.
Nieistniejący filmowcy usiłują grać na mojej wyobraźni i na moich nerwach. Oprócz skaz na filmie, skaczącego obrazu i okropnych min, co któreś ujęcie on po prostu znika. Pojawia się i znika pozostawiając pustą, miętową ścianę przywodzącą na myśl szpital. Szpital dla obłąkanych.
Coś, a może lektor, mówi mi, że jego już nie ma. Owszem, dowiem się z krótkiej opowieści o losach jego życia. Jaki był, co robił, żeby wtopić się w tłum. Jaka była jego prawdziwa natura. Dowiem się, że popełnił straszliwą zbrodnię, a jego czyny miały katastrofalny wpływ na jego siostrę. Że został schwytany, ale za późno. Nie wymierzono mu wprost proporcjonalnej do czynu kary. Ktoś inny został w to wszystko wciągnięty i niesłusznie przejął część winy. Ten morderca natomiast został złapany w najgłupszy sposób i bez dramatyzmu należnemu wadze jego przewinień i ‘sukcesów’.
Nie żyje.
Ale jest. Nadal. Jako duch, zjawa, mara. I znowu kogoś skrzywdzi. Nie wiem kogo, nie wiem gdzie, nie wiem dlaczego. I to właśnie nadaje temu ‘filmowi’ prawdziwej grozy. Strach narasta we mnie, serce galopuje i nie mogę złapać oddechu.
Budzę się o szóstej zero jeden.
06.01.
I nie mogę już zasnąć.
Wallace Shawn
Fiona Shaw
Komuś Jeszcze to wszystko wydaje się dziwne?