Miałam w sumie szczęście wczoraj.
Obudziłam się przed dziesiątą, zjadłam śniadanie o którym przeważnie zapominam i wypiłam kawę. Przynajmniej do połowy, bo zaraz za szybą drzwi do mojego pokoju pojawił się znajomy cień. Nie wyższy niż metr pięćdziesiąt pięć, granatowy. To babcia w szlafroczku, z rozwianym włosem. Była u mnie wcześniej tego dnia żeby zameldować, że idzie posiedzieć w ogródku. Co prawda, to raczej taki spacerniak sześć na sześć otoczony siatką i wyłożony kamiennymi płytami. Ma za to huśtawkę, którą babcia ubóstwia. Siedzi sobie na niej jak mała, korpulentna sówka i odpycha się stopami od stołu. Za każdym razem towarzyszy jej nasz wierny pies. Bardzo jasny Golden Retriver imieniem Beza.
/11.00 am/
Tym razem nie chce niczego meldować. Żąda lekarstwa na rękę.
-Babciu, nie masz czegoś takiego jak lekarstwo na rękę.
-Mam! Przecież mama [twoja] mi daje! Zawsze mi daje! – zaczyna się trząść.
-Mama ci daje na serce albo na uspokojenie.
-Takie pomarańczowe! Długie!
-To na serce. To nowe.
-Na serce! Dałabyś mi, Agusiu?
Muszę stłumić w sobie dwa gwałtownie narastające uczucia. Pierwsze to strach. Co będzie, jak tak dalej pójdzie? Jak będę jej za każdym razem dawać te leki. Czy to nie za dużo? Czy może się jej coś stać? Przecież nie będę za każdym razem dzwonić z tym pytaniem do mamy. Drugie to gniew. Babcia często używa takiego tonu, że jestem prawie pewna, że bierze te lekarstwa z byle powodu. Może czasem tylko z nudy. Albo chce, żebym się nią zajęła, bo jej się samej tak przykrzy. Ja z nią nie siedzę, bo projektowanie, bo budownictwo. I właśnie zamiast się skupić, to codziennie jakieś atrakcje. W zeszłym tygodniu rodzice byli u znajomej w Anglii, a babcia jak zawsze gdy wyjeżdżają wybierała się do szpitala już kilkakrotnie. Odrywając wszystkich od zajęć, zmuszając ich do poświęcenia jej prawie połowy dnia, a i tak wszystko kończy się zanim ktokolwiek chwyci za telefon.
Bądź mądrzejsza – mówię sobie. – Będzie o wiele szybciej jak po prostu jej dasz.
To dałam.
Za pięć minut znowu cień i pukanie do drzwi.
-Agniesiu? A dasz mi lekarstwo, to moje, na serce?
-Dałam ci pięć minut temu, babciu – odpowiadam siląc się na grzeczny ton. Bóg mi świadkiem, jak często nie udaje mi się go zachować.
-Acha. Bo ja się tak źle czuję. Zmierzysz mi ciśnienie?
Godzina prawie dwunasta, a ja po raz drugi mierzę ciśnienie. Żeby babcia się ze mną nie wykłócała, musiałam zaproponować deal. Dam jej krople na uspokojenie i znowu zmierzę ciśnienie. Spadło, Bogu dzięki. Babcia nie jest jednak zadowolona. Ma być niższe. Mam jej dać to inne lekarstwo na uspokojenie i znowu zmierzyć ciśnienie. Miałam się nie zgodzić?
/~13.30/
W końcu ciśnienie babcię satysfakcjonuje. Gdy tylko zniknęłam ponownie w swoim pokoju (który mieści się na poziomie salonu z kuchnią), widzę jak cień rusza do boju. Babcia, która w międzyczasie dostała obiadek (bo musi być zawsze o pierwszej), niesie z salonu przez całą jadalnię talerz po drugim daniu. Potem słyszę jak nastawia wodę na herbatę (jest od niej po prostu uzależniona) i jak tłucze się naczyniami w zlewie.
Poszłabym jej przeszkodzić, włożyć je do zmywarki albo sama umyć. Co tam: projektowanie poczeka. Nie robię tego jednak z rozmysłem. Moja babcia, która do udaru była bardzo aktywną osobą, wprost nie posiada się z radości, kiedy ma na tyle siły, żeby coś w domu zrobić. Zwykle tylko opłukuje talerze i sztućce. Te mniejsze, bo ma niedowład w prawej ręce (i nodze).
Do oczu napływają mi łzy. Wzruszenia. Najsilniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek znałam, znękana chorobą, cieszy się tylko z tego, że włączy samodzielnie wodę i potrzyma pod nią kolejno kilka talerzy i sztućców. Muszę Wam kiedyś o niej więcej napisać. To bohater, nie człowiek. Taki bohater dnia codziennego. Aż serce mi się kraje kiedy ma momenty słabości i płacze, bo ręka niedomaga, bo serce ściska, bo nie może nam (ludziom w ciągłym pędzie – swojej rodzinie) ugotować chociaż obiadu. Wtedy nie potrafię się na nią złościć. Nawet jeśli następnego dnia mam ważny przegląd na uczelni. Siedzę z nią, przytulam mocno i próbuję przekonać, że wcale nie jest tak źle.
Tego dnia miałam szczęście. Obyło się bez płaczu, ataków paniki, przygotowywania teczek z historią choroby. Bez alarmowania rodziców, wujka i szukania numeru na pogotowie.
Około siedemnastej babcia zażądała kąpieli. Pomogłam się jej rozebrać, wejść do wanny, umyć plecy i włosy. Wenus z Willendorfu w aromatycznej kipieli opowiada sugestywne kawały i śmieje się do rozpuku. Na kolację dostała pyszne kanapeczki, wypiła Inkę i cały kubek herbaty.
Niektórym za takie atrakcje płacą.
Mnie wystarczył dowcip o armatkach i ‚Kocham cię, Agniesiu.’
Mam nadzieję, że nikt źle nie odbierze mojego sposobu pisania. Chcę, żeby to co piszę było szczere. Jeśli brzmi dziwnie, to proszę więcej nie czytać. Po co się katować.
Pozdrawiam 😉